Powiedz mi jaka różnica przejrzeć "trzeźwo na oczy" z okien hotelu: Warszawy Los Angeles Bratysławy Pragi Moskwy Kuwejtu Londynu...
wtorek, 18 grudnia 2012
"Byłem sam ze sobą. I chociaż wyglądałem ohydnie, wolałem być ze sobą niż z kimś innym, z kimkolwiek innym; wolałem żeby cała ludzkość stawała na głowie i odstawiała inne żałosne numery jak najdalej ode mnie"
Ch. Bukowski "Szmira"
Fragment, który podczas czytania lektury został mi wyrwany wręcz z majaczących pod nosem ust. Ot cała filozofia, skupiająca w sobie całe moje bycie sobą... .
Nadchodzi świt. Oczy w bezsenności wpatrują się w powolną śmierć nocy. Za oknem uliczne latarnie gasną rzędami jak niedopałki papierosów pod butem. Z wolna podnosi się do życia chaos dnia, którego za kilka chwil stanę się nieodłączną częścią.
Próba
znieważenia świętego wizerunku poruszyła wiernych. Paulini i biskupi
częstochowscy zaraz po zajściu zgromadzili się na modlitwie, odprawiono
nabożeństwo ekspiacyjne, czyli przebłagalne. Modlitwy ekspiacyjne, czyli
wynagradzające za znieważenie jasnogórskiego obrazu, trwały na Jasnej
Górze przez cały dzień. Charakter ekspiacyjny miał też wieczorny Apel
Jasnogórski w Kaplicy Matki Bożej.
- Wiadomość ta nas zmroziła,
wydała się wręcz nieprawdopodobną, wstrzymaliśmy oddech, zatrzymały się
nasze serca, jednak dzięki Bogu obraz ocalał - powiedział przeor Jasnej
Góry o. Roman Majewski w rozmowie telefonicznej dla Radia Jasna Góra.
Przeor dodał, że atak na obraz wielu odczytuje jako "atak na samą istotę
polskości, na sam główny nerw naszej wrażliwości narodowej i
religijnej".
PS: Ja rozumiem wiara, bogobojność ale to, to już ekstremum. Modlitwy przebłagalne, wynagradzające???
Brakowało jeszcze biczowania się na kolanach, rwania szat i ofiar z serc wyrwanych tym, którzy owego głównego nerwu wrażliwości nie posiadają. XXI wiek... Boże coś Polskę w średniowieczu zatrzymał. Po prostu zgroza.
ręce
gdyby nie one
jak zaspokoić głód
pustych kieszeni
jak dobyć skrawka ołówka
by wiersz na kartce papieru stworzyć
jak ogień wskrzesić z zapałki
by papierosa przypalić
a drew do pieca dorzucić
żeby chłód nie wdarł się w ciało
i jak miłość ogarnąć
nie będąc w stanie przytulić
wódki móc się napić
okazać bilet w podróży
otrzeć czoło z potu
po dniu ciężkiej pracy
i jak dosięgnąć nieba
by wyrwać z czeluści piekieł
nogi na amen utkwione
Środa. Godzina 24.45. Nocny kurs autobusu linii N155 Aldwych - Morden. W odróżnieniu od innych dni tygodnia w środku panuje senność i półmrok. W rzędach pustych siedzeń, gdzieniegdzie zalegają pojedyncze twarze. Dominuje stagnacja i oszczędność słów. Każdy w skupieniu oczekuje swojego przystanku. Ci co zrezygnowali, lekko pochrapują z głową pochyloną do przodu. Wszystkich nas łączy jeden cel: Dotarcie do punktu w którym zmuszeni będziemy bez wyjątku opuścić wyludnioną przestrzeń pojazdu, by udać się dalej pieszo do miejsc naszych przeznaczeń.
W domu taki spokój a na zewnątrz liście szaleją. Wiatr jak zesłany demon przez zagniewanego Boga, sieje pogrom otwartym przestrzeniom...
... a ja nic.
Nie czuję już tej twórczej weny. Tego inspiracyjnego kopniaka w dupę, który pozwalał mi wyciągać wnikliwe wnioski z otaczającej mnie rzeczywistości. Teraz jakby nieco ospały przemierzam utarte szlaki z głową spuszczoną do dołu. Szurając nogami, krok po kroku krzątam się śnięty jesienną aurą bez jakiejkolwiek dozy uśmiechu, refleksji, inicjacji. Jest mi cholernie mgliście. Czekam przebudzenia. Jeżeli w przyszłości łaskawie raczy mnie nawiedzić, chętnie skorzystam w nadziei odzyskania dawnej kondycji ducha poezji i wrażliwości.
Jutro mam widzenie z Królową, po raz drugi w odstępie pięciu lat. Na tę okazję mam stawić się w nieskazitelnie wyprasowanej koszuli, na błysk byczych jajec - wypolerowanych butach, pięknie ogolony, uczesany, w " !@#$%^&*" zagiętych spodniach, przypudrowanych wągrach i pryszczach na pysku. Na rozkaz gotowy całym sobą do serwisu, otherwise disciplinary action. Powierzchownie zatwierdzam powierzone mi przykazania. Wewnątrz siebie.... ooo jaaa.... pełny zwis niczym bezdomny krawat zalegający na jednym z wielu wieszaków w Oxfam shop. Cel jest jeden - odbębnić dniówkę. Nie wiem jednak, czy kiedykolwiek znajdę już okazję by odpokutować moje zawodowe skundlenie się...
PS:Swoją drogą jestem ciekawy, co pomyślała sobie Elżbieta słuchając marcowego poranka 1977 roku prafrazy hymnu w wykonaniu jeszcze nieskomercjalizowanej grupy Sex Pistols. Niestety jutro nie będę w stanie zapytać się o to. Zbyt małym jest by zabrać głos.... ;)
Za oknem nic nowego. Ten sam utarty pejzaż przyprawiający mnie o mdłości. Niezachwianie toczy swoją różnobarwną kolorystykę dyktowaną czterema porami roku i sporadycznymi żywiołami wedle kaprysów natury. Dodając do tego niemal całodobowy ruch organiczno-mechaniczny, wyłania się zza okna rutynowy obraz codzienności jakimi karmią się moje oczy od przeszło trzech i pół lat.
Jestem jak
pożółkły liść opadły z drzewa
bez tchnienia życia
leżący na ziemi
Jestem jak
wyschnięte miejsce po kałuży
niegdyś bogato
zraszane deszczem
Jak pusta rama po obrazie
tętniącym wyrazistością kolorów
w swoich dniach
Jak dziurawa kieszeń spodni
gubiąca po drodze
drobiazgi będące częścią całości
Jestem jak
dogasający knot świecy
na mapie świata
przysłoniętego mgłą
Na półce z nowymi naczyniami
stał z boku stary kubek obdrapany.
Pamiętam. Bo był tam na pewno między nami
- w zadumie oblegającymi kuchenny stół.
Towarzyszył swoją cichą obecnością,
choć wyglądał na doszczętnie zrujnowany.
On widział o wiele więcej niż my.
Niejedno przeszedł w podróży swej.
A teraz stoi samotny wśród nas
- w zadumie oblegającymi kuchenny stół.
Obnażając swoje ucho pęknięte,
wyszczerbioną namiastkę uśmiechu
w głębi łkającego o litość.
Jego czas dobiegał końca.
I on dobrze o tym wiedział,
że zostanie wyrzucony.
Rozbity i przez śmiecie splugawiony...
zdzieram paznokcie wodząc palcami o mur
szukam wnęki, szczeliny, pęknięcia, otworu
dających możliwość lepszego spojrzenia na świat
zamiast tego widzę tylko startą, twardą skórę
i brud wrzynający się w linie papilarne
niegdyś miękkie, delikatne końcówki opuszków
dzisiaj jak kikuty na modłę złamanych drzew
Muzycznie o powrotach, miłości braterskiej, patriotyzmie, również tym lokalnym, państwie opiekuńczym, społeczeństwie obywatelskim, wzajemnym zrozumieniu i mnóstwie innych zabiegów w rzeczywistości przybierających formę groteski i czczych pierdół ...
metafizyczny lęk przyodziany w schodzony jesienny płaszcz skrzętnie chowa się za gabarytami mijanych drzew nie odstępując mnie nawet na kroku połowę świstem wiatru i szelestem liści szepce mi do ucha bym zamienił go z własnym cieniem
wtorek, 2 października 2012
Zastygła twarz próbuje odnaleźć się w mrowiu fragmentów pękniętego lustra. Żadnej składni, żadnej harmonii. Nic co mogło by nadać jej jednolity pierwotny kształt. Tak, można śmiało stwierdzić, iż stopień rosnącej mizantropi i nihilizmu osiąga moment kulminacyjny. Ze skroni zamiast potu, krople krwi niczym drobinki unicestwiającego się DNA zataczają swój ostatni taniec.
poniedziałek, 1 października 2012
W drodze znikąd donikąd, przystanąłem na chwil parę pod drzewem. W absolutnym skupieniu wsłuchiwałem się w krople deszczu spadające z przemokniętych gałęzi i umęczonych wygasłym latem liści. Uświadomienie sobie faktu, że moje życie pozbawione jest jakiejkolwiek wyraźnej wizji przyszłości, przy tej pogodzie napełniło moje wnętrze względnym spokojem. Poczułem się jak jedna z wielu kałuż zalegających na chodnikach, ulicach oraz wydeptanych drogach na zielonych połaciach parków i skwerów. Ot, rodzi się w przypadkowym miejscu, by następnie z wolna wyschnąć i pojawić się w następnym.
Ten pejzaż. Jakże mocno utwierdzony w mojej pamięci. Przy zamkniętych oczach widzę realność zjawisk, kształt chmur na niebie, wąwozy pełne zieleni lub zasypane stosami pożółkłych ze względu na porę roku liśćmi. Słyszę taniec drzew, szum wiatru. Czuję rytm rozkołysanego ciała na wytartym siedzeniu starego, wyludnionego pekaesu. Jednocześnie wczuwam się całym sobą w wysiłek jaki musi włożyć umęczony silnik pojazdu, by pokonać te wszystkie wzniesienia, pagórki, serpentyny. Naznaczone magicznym urokiem natury zakręty. Sen jak na wyciągnięcie ręki. Jak namacalne dotknięcie przeżywanego momentu. W uszach cichnące echo dogasającego Frou-FrouFoxes In MidsummerFires - Cocteau Twins. Za ostatnim zakrętem mijam Bochotnicę. Potem już umieram dla wszystkich. Nie mogąc umrzeć tylko dla samego siebie, zanurzam się na kilka godzin w sobie właściwe i zrozumiałe piękno. Chwytam chwilę, w której zapominam, że realnie istnieję...
Frou-FrouFoxes in MidsummerFires by Cocteau Twins on Grooveshark
Choć igrzyska paraolimpijskie nie mają takiego wzięcia medialnego i rozgłosu jak tzw: "normalna olimpiada", to robią na mnie kolosalne wrażenie. Z niedowierzaniem oglądam jak w najróżniejszych dyscyplinach sportowych zawodnicy pozbawieni rąk, nóg, wzroku, poruszający się na wózkach lub z pomocą przewodnika realizują swoje pasje, życiowe namiętności. Z zacięciem na twarzy przez którą przebija się błysk szczęścia podejmują walkę z samym sobą - dokonując niemożliwego. To się nazywa zwycięstwo w pełnym tego słowa znaczeniu.
Na Trafalgar Square nie znajdziesz leżących beztrosko kasztanów w zamian za to z plastikowych kubków po kawie możesz sklecić ludka Ze słomki trójząb Posejdona do ręki przytwierdzić i postawić obok siebie jako straż przyboczną strzegącą Cię na lądzie od gołębi podczas jedzenia chleba Twojego powszedniego
"Zarząd Pałacu Kultury popełnia przestępstwo, propagując komunizm - zawiadomił prokuraturę warszawski radny PiS. Chodzi mu o posąg mężczyzny, który trzyma księgę z nazwiskiem m.in. Lenina. Zawiadomienie zbiegło się z pogłoską, że pałac może stać się siedzibą Instytutu Pamięci Narodowej.
Posąg młodego mężczyzny w robociarskim stroju, w rozpiętej pod szyją koszuli spogląda na przechodniów z niszy na zewnętrznej elewacji Sali Kongresowej. Robotnik niczym tarczę trzyma na sercu olbrzymią księgę z nazwiskami klasyków na okładce: "Marx, Engels, Lenin". Pod Leninem jest sporo wolnego miejsca - wytężywszy wzrok, można dostrzec cień startego po 1956 r. czwartego nazwiska - Stalin.
- Są to twórcy teoretycznych podstaw oraz ludobójczy zbrodniarz ideologii komunistycznej. Nie ulega wątpliwości, że fakt prezentowania i udostępniania na widoku publicznym wyżej opisanej rzeźby przez Zarząd Pałacu Kultury i Nauki wyczerpuje znamiona opisanego czynu zabronionego w Kodeksie karnym - dowodzi warszawski radny PiS Maciej Maciejowski w doniesieniu złożonym w Prokuraturze Rejonowej Warszawa-Śródmieście Północ."
Ps: Taaa. Jeszcze bardziej wytężywszy wzrok i najlepiej oskarżmy od razu całą Heglowską lewicę !!!
wtorek, 28 sierpnia 2012
"Przywiędłe wargi w skupieniu szeptały słowa modlitwy. Od czasu do czasu pełne łez oczy wznosiły się w górę i napotykały wzrok Tego, który wziął na siebie cierpienia ludzi, aby odkupić ich winy. Przez otwarte drzwi kaplicy widać było drzemiące w przedwieczornej ciszy Bieszczady: na zachodzie grzbiety Otrytu i Toustej, na wschodzie Ostrego."
Jan Gerhard"Łuny w Bieszczadach", s.344
Nie wnikam w historyczne zawiłości przedstawione w tej książce, bo wiem, że jak trudny do zmiany jest charakter człowieka, tak i obrane stanowisko wobec tego co było, zakorzenione głęboko w ludzkiej psychice również zmianie nie ulegnie. Zawsze była i będzie strona prawa i strona lewa. Abstrahując jednak od tego oraz tragicznej tematyki lektury, przywołuję ów fragment, bo jak nic urzekł mnie on swoim majestatem obojętności wobec paradoksu ludzkich przekonań wolnościowo - politycznych...
Rozdzierający jak tygrysa pazur Antylopy plecy jest smutek człowieczy Nie brooklynski most Ale przemienić w jasny nowy dzień Najsmutniejszą noc To jest dopiero coś
Przerażający jak ozdoba świata Co w malignie bredzi jest obłęd człowieczy Nie brooklynski most Lecz na druga stronę głową przebić się Przez obłędu los To jest dopiero coś
Będziemy smucić się starannie Będziemy szaleć nienagannie Będziemy naprzód niesłychanie Ku polanie
Edward Stachura
Żadne listy, rozmowy telefoniczne, komunikatory cyfrowe, komputery, fale radiowe nie są w stanie zastąpić mi żywej rozmowy z ojcem, namacalnego dotyku dłoni matki. Podmienić atmosfery emocjonalnego kontaktu z najbliższymi.
Siedzę uschnięty na łóżku wpatrując się martwo w okno, wchłaniając do znudzenia znany mi pejzaż. Leżę martwo pod ławką w parku wyłuskując wzrokiem jakże odległe mi niebo. Grzebię się żywcem pod torami kolejki wąskotorowej przecinającej Białowieskie lasy. Wiję się jak wąż oplatając Trzy kazimierskie krzyże. Upadam nieprzytomnie pod dzwonnicą na Czwartkowym wzgórzu. Wszystko jest pozbawione treści, rozmyte w łkaniu do niezdefiniowanego. Pozostaje tylko przeszłość jako żywy obraz mojej zanikającej z wolna tam obecności oraz przyszłość jako odległa mordęga, nieposiadająca żadnego konkretnego kształtu i treści. Teraźniejszość ze swoim balastem nie znaczy nic. Jest tylko znikającym momentem drażniącym serce, rozsadzającym umysł, rodzącym niepokój i tęsknotę. Analiza liczby 431 rozłożona na dni, tygodnie, miesiące, ponad rok, godziny, minuty, sekundy, setne sekundy, setne setnych sekund wydaje się być nieskończona. Wydaje się być jak mroczna wieczność wciskająca mnie dobrowolnie w ramy dokonywanych wyborów, podejmowanych decyzji, absurdalnej zabawy w życie. Chcę do domu ...
Czasami wystarczy godzina, jeden spacer, nieplanowana wycieczka donikąd, by odzyskać wewnętrzną równowagę. Doznać ukojenia własnych myśli. Przywołać na nowo utraconą dniem codziennym witalność. Po prostu oddać się pod władanie absolutnego zapomnienia. To jest dopiero coś...
Ps: Odnoszę podświadome wrażenie, że zaczynam już powoli przywoływać jesień.
ten fragment nieba widoczny przez okno mojego pokoju należy do mnie i moich demonów nie ten wieczysty zewnętrzny opatrzony aurą doniosłości sfastrygowany z każdej strony puklerzem chmur puszystych lecz ten wewnętrzny określony geometrią starych framug uwieczniony matrycą zakurzonej szyby będącej drzwiami do świata po przebudzeniu
nie ma Cię trzeci dzień a ja już do ciszy wołam w pustej przestrzeni pokoju uciskającego skronie uliczna latarnia łagodnie rzuca strumień światła na idealnie zasłane łóżko które ogarniam wzrokiem z dystansu jednego metra co jakiś czas wdziera się do wewnątrz głuszy delikatny okruch życia w postaci wiatru trącającego zasłony okien odchodząc pozostawia mnie samego wpatrzonego w idealnie zaścielone łóżko
Ryszard Kapuściński w jednym ze swoich lapidariów wyznał: "Moim lasem są ludzie". Możliwość usłyszenia ludzkiej mowy, splendor zatłoczonych kawiarni, jednym słowem tłum. To było dla niego źródłem inspiracji. Możliwością uaktywnienia jego twórczych instynktów. Porównując jego punkt widzenia do siebie (choć nie dorastam mu do pięt w jego twórczej finezji), rodzi się we mnie refleksja: Jakże różne są horyzonty postrzegania świata, czasoprzestrzeni. Czerpania, tego co w danej chwili jest najlepszym spełnieniem własnego ego. Moim lasem są puste przestrzenie, wyludnione miejsca, kompletna stagnacja. Spokój i cisza, zakłócana jedynie odgłosami natury. W tej atmosferze dalekiej od zorganizowanego galimatiasu odnajduję siebie i bieg własnych myśli, które w napływie błogiego spokoju, mogę uporządkować chronologicznie w rytm własnego bicia serca.
Dla mnie to po prostu Czad przez duże "Cz". Kunszt i profesjonalizm najwyższego lotu. Cieszy oko dogłębnie, iż nawet jestem w stanie przymrużyć je na fakt udziału grupy w konkursie Euro-Dupo-Wizji bodajże w 1994 r. Poza tym od zawsze lubiłem irlandzkie klimaty.
czwartek, 16 sierpnia 2012
Choć stopień obrzydzenia i znużenia własną osobą sięgnął zenitu, wciąż czuję niedosyt...
Brakujące ogniwo - słowo na wzór ciała usytuowane obok butelki z winem Potrzeba tylko stołu z mocno przytwierdzonymi nogami jak kompas wskazujący cztery strony świata By w dogodny sposób wyłożyć niczym karty skrzętnie skrywaną kość niezgody
Szał i zachwyt tysięcy przybyłych turystów. Miliony uniesionych w spazmie dopingu gardeł i powolnie następująca cisza. Czas olimpijskich igrzysk wygasa jak ognisko znienacka zalane strumieniem wody. Ci co zdobyli złoto w chwale i uznaniu opuszczają podest sportowych zmagań. Ci ze srebrem i brązem kalkulują balans strat i zysków na przyszłość. Straganowi kupcy sumują dochody. Wielkie korporacje i sponsorzy szacują zyski, mniej straty. Uliczni sprzątacze wymiatają z chodników resztki okrzyków zachwytu z setek gardeł. Z wolna zapanowuje swojski chaos i miejski tłok. Gorączka autobusów, taksówek i metra ulega unormowaniu. Londyn ponownie powraca do rytualnej codzienności.
I nawet ja, jako tłuszczem obrośnięta jednostka, miałem swój ułamkowy udział w tej, jakże odległej o starożytnych sportowych zmagań masowej imprezie.
"Tyle spokoju i ciszy niezmąconej ciągiem chaosu, co snu siłą wyrwanego z ramion bezgwiezdnej nocy"
Porażone światłem dnia oczy pulsują konwulsyjnie. Nagły atak tików nerwowych wykrzywia przebudzającą się twarz drganiami w prawą stronę. Siadam na łóżku. Martwo wpatrzony w szarą powłokę ściany, zaczynam się dławić perspektywą nadchodzących godzin.
Odnoszę wrażenie, iż ponownie staję się ofiarą powtarzalności zdarzeń i myśli. Z tą jednakże różnicą, że kolejność następujących po sobie nieudogodnień jest przypadkowa...
Poranny brzask. Znad martwo sterczących żurawi słońce leniwie pnie się do góry. W powietrzu można wyczuć unoszący się posmak kurzu i odnieść wrażenie ogólnej szarości. Jeszcze pozorna cisza, zanim ludzie jak glisty po deszczu zaczną wychodzić wszelkimi dostępnymi otworami miasta. A kolejne kilkanaście tysięcy nowo przybyłych zaleje i tak już wystarczająco zatłoczone ulice metropolii. W głowie zaczyna szumieć kołowrót. I ta realna już wizja tych jebanych igrzysk. Cały ten chaos, pseudo-sportowa komercja. Nieposkromiona chcica i szał wypchania kieszeni pieniędzmi turystów. Tłok, korki, ukrop, smród oddechów jak przepełniony kosz na śmieci, zaczyna wylewać się ze mnie w postaci kropel potu na skroniach. I nagle idąc przez Waterloo Bridge tą wczesną porą, czując się chwilowym zwycięzcą przed nadejściem tłumu, przez zaszklone wyobcowaniem oczy widzę las. Najprawdziwszy las ogarnięty nieposkromioną ciszą. Po chwili zostawiam plecak na środku chodnika i powoli zaczynam biec w jego kierunku. Mimowolnie nabieram tępa, przeskakuje przez balustradę mostu. Kontynuuję bieg dławiąc się wodą z Tamizy, która zamiast pochłonąć mnie do swojego brudnego wnętrza, wypluwa na powierzchnię jak gorzką wydzielinę, niepożądany element. Przedzieram się jak dotknięty napadem szału do przodu. Charcząc, wyciągam przed siebie ręce z jedną tylko myślą. Aby móc dotknąć, chwycić. Zerwać choćby jedną gałąź, jeden liść. Im bliżej jestem celu, tym odleglejszy wydaje mi się być ten cichy zielony raj...
Zza zaszklonych wyobcowaniem oczu widzę las. Najprawdziwszy las wyłaniający się znad horyzontu tej miejskiej dżungli. Porzucam plecak i zaczynam biec w jego kierunku. Jednak po kilku metrach, tuż przed balustradą zatrzymuję się uświadamiając sobie jednocześnie, że jestem jak Wasyl, jeden z bohaterów książki Stasiuka. I tak jak On, nie chcę popełnić samobójstwa. Tak jak On, chcę po prostu umrzeć. A to jest różnica...
Klle - Lament
piątek, 27 lipca 2012
"Patrząc w oczy Napoleona książę Andrzej myślał o nicości potęgi, nicości życia, którego znaczenia nikt nie może zrozumieć, i o jeszcze większej nicości śmierci, której sensu pojąć ani wyjaśnić nie może nikt z żyjących."
Lew Tołstoj"Wojna i pokój", t. I. str.429.
Przez większość czasu czuję się taki maleńki wobec własnej niemocy, wobec otaczającego mnie absurdu, nadmiaru pytań bez odpowiedzi. Pustki codziennie wypełnianej relatywną przyziemnością zadań i obowiązków...
"Jest to stan nie do zniesienia. Przychodzę do domu po 11 godzinach pracy i po 10 minutach zaczynam siermiężnie się nudzić."
Te słowa wypowiedziane przez moją żonę kilka dni przed naszą 10 rocznicą, spowodowały potrojenie fascynacji jej osobą. Biorąc pod uwagę mój charakter i sposób odczuwania świata, byłem wręcz wniebowzięty tym krótkim stwierdzeniem. I nie to, że jestem rutynowym nudziarzem, na dodatek z próżnią w kroczu...
...nie raz. I zapewne zdarzy się jeszcze, choć nie z tak beztroską intensywnością jak przedtem ;)
czwartek, 19 lipca 2012
Jak to jest Tomasz, że przedzieram się teraz do domu przez ten pierdolony Londyn, gdzie stopień ludzkiego zatłoczenia sięga zenitu a czas gdyśmy leniwie popijali orzechówkę z reklamówki na pamiętnym skwerze nieopodal Zamku lubelskiego, prowadząc istotne dla nas dysputy, jawi mi się tak wyraźnie jakby dosłownie zdarzył się kilka chwil temu?
Syn Włodzimierza i Izabeli wydalony w konspiracyjnym zamyśle z matczynego łona (nie z własnej woli) jakiś czas temu Jestem Wykonuję czynności dane gatunkowi do którego (nie z własnej woli) należę I tak jak on bez względu na miejsce w hierarchii społecznej (nie z własnej woli) podlegam powolnemu procesowi rozkładu Użyźniając pulsujące serce wszelkiego robactwa chylę czoła ziemi
"Lubię upijać się w samotności i przypominać sobie minione zdarzenia, ludzi i krajobrazy."
Andrzej Stasiuk "Fado"
To już końcówka. Dopalający się ostatek. Ogarek anty-literackiej weny. Musiałem wyrzucić go z siebie dla świętego spokoju. Teraz, kiedy zawładnęła mną obojętność nie będę płakał, gdy po drugiej stronie za kilka miesięcy zaczną spadać zmęczone czasem pożółkłe liście. Obejdę się również bez jesiennego wiatru okrywającego moją twarz, w sposób w jaki lubię najbardziej. Po prostu zaszyję się w sobie, odległy od niezdefiniowanego o setki mil i przeczekam...
ty co wyrywasz ze mnie drzazgi istnienia przewodniczko, kurwo tej ziemi nieczystej w dniu mojego odpocznienia nie moczem lecz deszczem zroś obnażone truchło co wplecione w twoje ramiona jak dziewczęcy warkocz odcięty od głowy samotnie gnije na środku drogi
Teren między aleją Bieruta, ulicą Koryznowej i Unicką miał dla nas jako dzieciaków magiczną moc. Zieleń, dziko rosnące drzewa, gdzieniegdzie w większym skupisku tworzące miniaturowy lasek. Tam, w środku tej dziczy między walającymi się zepsutymi telewizorami, pralkami, radioodbiornikami i zwałami śmieci z pobliskich domów, wdrążaliśmy w życie nasz sen o indiańskich wojownikach. Byliśmy jak rozjuszone stado małp, skaczących po drzewach, wspinających się po gałęziach oraz spadających z nich z impetem na ziemię. Nikt zbytnio nie interesował się wtedy rozrzuconymi po całym obszarze popękanymi macewami, wystającymi z ziemi kikutami nagrobków i pojedynczymi elementami historii, która już nigdy nie będzie miała swojej bogatej kontynuacji. Przynajmniej na tym skrawku ziemi. Czas płynął do przodu. Z biegiem lat to tryskające gęstą zielenią miejsce przestało mieć dla nas znaczenie na rzecz gry w kapsle lub noża. Koniec tego rozległego placu zabaw nastąpił niespodziewanie pod koniec lat osiemdziesiątych. Armia buldożerów wysłana z ramienia Zakładu gospodarki komunalnej i czynów społecznych w Lublinie w ciągu zaledwie kilku dni, zrównała z ziemią całą tę dziecięcą planetę. Grupy ludzi pod nadzorem speców od zagospodarowywania przestrzeni i miejscowych administratorów, metr po metrze przeszukiwała rozkopaną powierzchnię, wydobywając z niej resztki ludzkich kości. Wtedy też po raz pierwszy widziałem czaszkę. Narodziła się również refleksja dorastającego chłopaka nad miejscem niegdyś szalonych zabaw. Pozostałości po tych, którzy tu spoczywali, jeżeli się nie mylę, zostały umieszczone w Izbie Pamięci oraz w pierwszej czynnej części cmentarza. Teren pokryto trawą oraz ogrodzono płytami na wzór macew, oddzielonych co kilka metrów olbrzymimi menorami. Latem, w skwarze słońca miejscowi pijaczkowie kucając w cieniu ich szerokich ramion raczą się tanim winem lub kilkoma butelkami piwa. Właściciele psów leniwie stawiają kroki na przecinających cmentarz wzdłuż i wszerz drogach. Na betonowym zadaszeniu pomnika wzniesionego przez Fundację Sara i Manfred Bass-Frenkel, flirtują zakochani wyczekując wieczoru. Wyglądając przez okno z mieszkania w którym spędziłem większość mojego życia, w mojej głowie tli się myśl: O czym wtedy myślą ci wszyscy ludzie, mając historię tego miejsca pod własnymi nogami...?
(Teren cmentarza jest poprzecinany ścieżkami zrobionymi z płyt. Każda kończy się lub zaczyna półokrągłym betonowym wejściem, których jest pięć.)
(Pod Menorą można spotkać pojedyncze lub grupowe elementy spożywające)
(Część ogrodzenia obejmującego teren cmentarza)
(Przed każdym z wejść widnieje krótka informacja z rysem historycznym miejsca)
(W tle po prawej widoczne wzniesienie, będące pomnikiem upamiętniającym tę część cmentarza. Natomiast, chen za drzewem po prostej miejsce nieistniejącego już samozwańczo-egzotycznego placu do zabaw.)
(Tablica informacyjna fundatora pomnika umiejscowiona przy wejściu do tzw. mauzoleum)
(Wejście)
(Rzut na to co znajduje się za bramką)
(Widok z okna mojego mieszkania na dawną centralę, za którą znajduje się druga część cmentarza, której poświęciłem ten wpis)
Najgorsza w tym wszystkim jest pamięć. To, że każdego pieprzonego rana kontynuujesz klepanie minut. Jak respirator podtrzymujesz ciągłość zdarzeń w jakie zostałeś wciągnięty w dniu narodzin. Zawsze można przerwać tę trywialną podróż, ale nie w tym rzecz. Przynajmniej teraz. Więc karmisz się tym posiłkiem jakim jest twój bieg życia. Bezustannie. Do końca. Do kresu sił i wytrzymałości wykuwasz we wszystkim w czym masz udział - swój osobisty poemat. A gdyby tak, każdy dzień był pojedynczym życiem, niemającym nic wspólnego z wczoraj, przedwczoraj, minionym rokiem, dekadą? Po prostu ciągły początek i koniec, będący kilkustronicową powieścią zawartą w jednym rozdziale bez rozgałęzień fabuły. Zupełnie inna forma doświadczania mentalnej bolączki...
Siekiera - Po Burzy
PS: I to byłoby na tyle jeżeli chodzi o pewien mało istotny wątek w jakże rozległym rozdziale. W sumie powinien być to koniec. Koniec mnie i koniec wymiotów wychodzących spod pióra. Gotów byłbym umrzeć bez ponownego odradzania się, gdyby nie ten mistyczny zakład z Czwartkowym Wzgórzem o dwa grosze, które dałem mu na przetrzymanie do następnego widzenia. Zatem pozostawiam jeszcze nutkę nadziei na kolejne wymioty. Niekoniecznie skierowane do odbiorcy, ale do siebie samego. Nie mam zamiaru pleść szubienicy profesjonalnego literaty lub obytego w budowie wiersza poety. Stawiam na nicość...
Lubię otwarte przestrzenie, nie zmącone nadmiarem ludzkiej aktywności. Gdzie swoista głusza z wiatrem świszczącym w uszach, daje ci po mordzie i pozwala zapomnieć przez chwile, że jesteś wytworem kultury, społeczną jednostką, krostą cywilizacji, zadrą na dupie pędzącego świata.
Przymykam oczy. Zaciągam się głęboko powietrzem. Łyk wódki, zgarnięcie łzy rękawem z oka i niechciany powrót do układnego życia...
Myślałem już, że nie powrócę z tej drogi. Swój sens pogrzebałem skrzętnie pod wapiennym szkieletem obumarłego dworu. Ucichł wiatr. Wisła skryła się w zaroślach. Blask słońca przygasł jak na zawołanie Czarta. Ja zaś wpółżywy, siedziałem na krawędzi stromego urwiska. Pod zakurzonym niebem - mimo dnia strącałem do plecaka gwiazdy zapomnienia.
Przez chwilę miałem wrażenie, że trzymany w ręku długopis jest sztyletem o długim niekończącym się ostrzu. Każde napisane słowo było dla mnie jak mocny cios w sam środek serca. Nieopisany ból, zmieszany z masochistyczną rozkoszą. W głębi siebie skomlałem o więcej ...
W blasku porannego słońca chłopcy w grupie żwawo idą Pod zadaszeniem sklepu obok łubianek z truskawkami leniwie popijają piwo lekceważąc czas Późnym popołudniem w gwarze splątanych języków zaczerwienione karki uciskają drżącymi dłońmi Oczy jak kapsle z butelek rzucone na żywioł chwili ślepo połyskują Spod białych bejsbolówek zamiast łez krople potu z czoła spływają
Gwar miasta. Jakże bliskiego. Zmiany czasu wdzierające się w oczy jak morska sól. Styl "bycia", tak odległy od tego, który w sposób niezmienny tli się w moim sercu. Wszystko to sprawia, że chciałbym zacząć biec. Bez ustanku. Jak najdalej od siebie i bliskich mi miejsc. Zamiast powietrza, łapać w płuca wiatr. A kiedy i jego już zabraknie po prostu zniknąć bezpowrotnie.
Gotów jestem umrzeć i odrodzić się po raz trzeci...
Wrażliwość jest jak przypadłość zniedołężniałego starca z wytartą laską w dłoni. Chybotającego się na obolałych nogach na wszelkie możliwe strony. Szyderczo wyśmiewany przez zalążki egzystencjalnych pędów ziemi, uparcie drepcze przed siebie z oczami mocno utkwionymi w cel własnego przeznaczenia.
Gotów jestem umrzeć i odrodzić się po raz drugi...
poniedziałek, 18 czerwca 2012
Widok ludzi. Niezliczona ilość oddechów, spojrzeń, paraliżuje mnie od wewnątrz. Odbiera mi chęć jakiegokolwiek działania. Sprawia, iż mentalnie flaczeję, słabnę, omdlewam...
W momencie, gdy chaos dnia przybiera niczym nieobciążony porządek, człowiek jest w stanie dostrzec bezwartościową istotę, każdej uchodzącej w niebyt godziny. Każda minuta jawi się jak nasączona pobudzającą wonnością gąbka. Obracana starannie dookoła pod zaciskającą się dłonią, wyciska z siebie życiodajną energię tak długo, aż osiągnie stan całkowitego wyschnięcia.
Gotów jestem umrzeć i odrodzić się po raz pierwszy...
Lublin 28.V.2012
czwartek, 24 maja 2012
W końcu nastąpił początek, 'realizacji' wyczekiwania mierzonego w miesiącach, dniach, godzinach, minutach, sekundach. W nierównym biciu serca. W chwilach trudnych do strawienia. Momentach drążących umysł fatamorganą wieczności. Gdzie teraz, skoro już wiatr zapukał w okna i drzwi domostwa? Którą drogę, kuszony zapachem polnych kwiatów - obrać? Gdzie szukać miejsca, by umrzeć przykryty kurzem wędrówki? Jak odrodzić się, by powstać i ruszyć dalej przed siebie? Szlakiem, tak mocno wyrytym w moim sercu, iż nie potrzebuję już żadnych map, kompasu i drogowskazów...
Od kilku tygodni, żyję i umieram w deszczu. W deszczu budzę się ze snu i w deszczu w sen zasypiam. Jestem cały przemoknięty. Cuchnę nieustającą wilgocią. Wyczuwam deszcz we wszystkim z czym mam styczność. Deszczem smakuje jedzenie, herbata, kawa, alkohol, pocałunki ukochanej. Szarość dnia jest tak intensywna, iż przysłania zieleń rodzących się do życia liści. Pochmurność nieba naciska na kark przy każdym stawianym kroku z tak intensywną siłą, iż czuję jak zaczynam się dławić. Jestem bliski wymiotów przy otwartych lub zamkniętych oczach. I wiem, że jeżeli zdecyduję się poluzować mięśnie i podrażnić dogłębnie gardło, wyrzygam z siebie nic innego jak tylko deszcz, który od przeszło 25 dni przeszył mnie całkowicie. Chmury nade mną zdają się nie mieć litości...
"Dymią fabryczne kominy Na dworze śnieg i zawieja Idą chłopcy do pracy Chuj, niech idą, ale nie ja"
Mam wtedy przed oczami dymiące nocą kominy zakładów azotowych w Puławach. Jest to wizja moich szalonych podróży, nieistniejącym już (tak mi się wydaje) polskim expresem relacji Warszawa - Lublin. Odbywanych regularnie co drugi tydzień miesiąca, jakieś 13 lat temu... .
Był to czas absolutnej ignorancji życiowych obowiązków z zakresu "musisz".
między jednym a drugim łykiem gorzkiej herbaty zawieszony na szubienicy strzępów wspomnień unoszę się jak dym z papierosa
wypełniając dostępną przestrzeń trwam tylko chwilę ...
poniedziałek, 30 kwietnia 2012
Wszystko wydaje się dzisiaj być tak kurewsko odległe. Nieosiągalne w rozciągłości czasu. Aczkolwiek wiem. Zdaję sobie z tego sprawę, że jeżeli zacisnę powieki na tyle mocno, by poczuć ból w skroniach, mogę być w stanie dogonić ten pieprzony Stachurowski wiatr. Nawet kosztem krwawiących stóp. Sięgam po dwa strzały Tatratea72% i w drogę...
Ps: Sokratesie, jakże głęboko "zdeprawowałeś" mnie swoimi myślami. Prawdopodobnie do tego stopnia, iż zacząłem myśleć według własnych koncepcji na drodze dedukcji twierdzeń i wniosków... Ja nadaję rytm koniunkcji!
Lubię ten stan zamroczenia alkoholowego, w którym otaczające mnie dźwięki ulegają zdeformowaniu i wydają się trwać w nieskończoność. Siadam wtedy w pozycji wyprostowanej i osowiały wsłuchuję się w tę rozmazującą się z minuty na minutę melodię. Proces ten trwa do czasu powolnego wiotczenia ciała, coraz mocniej zarysowanego garba, kończąc na stopniowym opadaniu głowy. Całość wieńczy łagodne spoczęcie podbródka na klatce piersiowej. Potem jest już tylko nicość i obojętność... .
niedziela, 22 kwietnia 2012
"W rzeczy samej, Simmiasie - powiedział - autentyczni filozofowie zajmują się śmiercią i najmniej ze wszystkich ludzi przerażeni są umieraniem."
Platon - Fedon, roz. V
Ileż to jabłoni zakwitło. Ile też uschło pod presją płynącego czasu. Jakże wiele owoców zostało zrodzonych, które nasze oczy nigdy nie widziały. A jednak do dzisiaj; niedaleko pada jabłko od jabłoni!
poeci artyści śmietanka towarzyska jak nocny upływ z członka wernisaże odczyty bankiety jak śruba drążąca napchane uznaniem po brzegi jelita gdzieś na marginesie tej wydalonej mazi ja skąpany po brzegi w gównie z ręką w górze wiersz swój przed zatonięciem chronię
Definicję chamstwa określiłbym jako smutną przypadłość drążącą płytkie ego człowieka, u którego w żaden możliwy sposób nie da się skorygować poziomu głupoty i prostactwa do takiego stopnia, by mógł racjonalnie przejrzeć na oczy, unaoczniając sobie jednocześnie swój własny prymitywizm.
Zapach świeżo skoszonej trawy z ogrodu miesza się nawzajem z aromatem cidera, taniego indyjskiego rumu i Jacka Danielsa. Świat zawirował w wielki piątek mrowiem robót dokonanych, podsycanych przez dzień cały życiodajnym sokiem oraz meksykańską kuchnią. Własna myśl, szarpnięty łykiem piwa wiersz, tyłek rozpostarty na pierwszym stopniu betonowych schodów i hipnotyczny wzrok wbity twardo w z wolna rozkwitający bez. Nic dodać, nic ująć. Trwam przez chwilę w radosnym uniesieniu, daleki od szkicowania perspektyw dalszej przyszłości ...
"- Cóż, mężowie? Wyglądacie na trzeźwych. Uchybienie, którego nie przepuszczę. Trzeba będzie pić.(...) Niech Agathon przyniesie, jeżeli ma w domu, jakiś wielki dzban! (...) Nalał wina do pełna i sam pierwszy wypił. Następnie kazał wlać dla Sokratesa..."
Sokrates miał głowę zarówno do picia jak i do prowadzenia długich dysput. W starciu z nim, mało kto docierał do finiszu, nie dając się po drodze zamulić przez czyhający sen i ból głowy, jednocześnie gubiąc wątek dialogu :)
Między jednym a drugim utworem płynącym z głębin dark ambientu, wyłuskuję po trochu pozorne zrozumienie własnego siebie jako jednostki zatopionej w morzu kolorów i improwizacji dnia codziennego. Dostrzegam, to co chcę dostrzegać. Mimo pseudo-pozytywnych zachęt pospólstwa - Ja podążam własną drogą , gdzie zatwierdzone barwy odczuwania ociekają rdzą i postępującą korozją myśli ...
ile jeszcze sezonów ile dławiącego trawienia wiosen lat jesieni i szklistych jak sopel do żył zim stragany próżności zanoszą się śmiechem przez cały rok karawana pustych słów zaprzęgnięta za języki bydląt dwunożnych ślepo w amoku do przodu gna a mnie nie do śmiechu a mnie nie do otwierania ust w zachwycie przez wiatr spychany coraz bliżej krawędzi mostu w głębię pulsującego zwierciadła czuje jak poręcz pod zaciśniętą ręką topnieje
ręką przytrzymam bieg świata nogą utoruję drogę wolną od natarczywych przeciwności i przejdę niezauważalnie stopniowo obracając się w proch ziemi tak żądnej woni mojego rozkładu
Siarczysta mżawka jak szarańcza osadza się bezlitośnie na całej powierzchni okularów. Chwiejne kroki, poranna szarość. Pełna trzeźwość, choć jak ślepiec po omacku wyszukuję asfaltowego podłoża. I w jednej chwili wszystko ulatuje, zatraca istotę konkretu. Nie ma już ludzi. Nie ma już podziału na dobro i zło. To co widzę, to tylko rozmazujące się cienie istot o wyraźnych niegdyś kształtach oraz niczego już nie wyrażające, abstrakcyjne formy wyblakłych pojęć, dawniej tak pieczołowicie pielęgnowane przez ziemskich moralizatorów. Ogarnia mnie apokaliptyczna cisza i dystans kilku metrów, którego nie mam najmniejszej ochoty przebywać po raz kolejny. Zaistniała chwila sprawia, że chciałbym dzielić los mgły w trakcie jej powolnego zanikania. Bez możliwości ponownego zaistnienia... .
noc gęsta jak sierść kota nasłuchującego w bramie noc czarna jak smoła rozsmarowana na dachu noc cicha jak miraż bezpieczeństwa przed burzą noc złowroga jak złodziej czający się za rogiem noc podstępna jak ostrze noża w ręku oprawcy noc długa jak nić Ariadny noc patrząca milionem gwiazd na niebie noc o tysiącu twarzach jak narkotyk aurą snu przeszyje Ciebie
W autobusie zawieszony między światami widmo, trzymam śmierć na zawołanie lewą ręką w kieszeni spodni. Prawą lekko uniesioną kreślę palcem wskazującym urywki losu na zaparowanej szybie. Za plecami strzępy rozmów odbijają się rykoszetem od sztywnego karku. Świat na wzór mydlin wylanych do rzeki, płynie nocną łuną przed oczami zmęczonymi po dniu pracy.
Nie będę się rozpisywał, rozckliwiał nad zmiennością twórczej weny artysty. Mam w dupie opinie, klejącą słodycz lub niesmak w ustach - zarówno fanów jak i krytyków. Rozczarowanie, śmiech, drwinę, niepewność, może nawet i aprobatę. Przepływa mi to między uszami, rozpływając się w próżni.
Dla mnie Siekiera - nieważne czy ostrzem, czy obuchem urzeka całkowicie, dosadnie, dogłębnie. Muzyczne dryfowanie Adamskiego po egzystencjalnejpowierzchni naszego obcowania z rzeczywistością po przeszło 29 latach, dotyka moich trzewi z taką samą dawką emocji, niepokoju i wewnętrznego dreszczu jaki towarzyszy mi przy słuchaniu wcześniejszych dokonań zespołu. I tak już zapewne pozostanie, bez względu na wahania dźwięków i nastrojów.
Siekiera - Ludzie mówią*
* Utwór pochodzi z najnowszej płyty"Ballady na koniec świata", wydanej przez wyd. Manufaktura Legenda po 25 latach od ukazania się debiutanckiego materiału "Nowa Aleksandria".
Kiedy słuchałem, jak mówił astronom, Kiedy dowody w cyfrach nakreślił przede mną, Kiedy pokazał mapy, mnożył, dzielił, Kiedy siedziałem w sali, a wszyscy bili mu brawo, Nie wiem, dlaczego czułem się znużony, Póki nie wyszedłem stamtąd, A idąc wśród wilgotnej, tajemniczej nocy, W milczeniu spoglądałem na gwiazdy.
Whitman Walt
piątek, 17 lutego 2012
Jak odnieść się do "absolutu" w świecie materii, gdzie wszystko płynie, ulegając nieustannie relatywnym zmianom, zapędom, przekształceniom? Jak odszukać "kwintesencję" w tym złudnym dążeniu do doskonałości?
Lubię chodzić pieszo. Czynność ta daje mi rodzaj pewnego swobodnego komfortu, poczucia niezależności względem czasu. Uświadamia mi brak pośpiechu w osiągnięciu zamierzonego celu. Daje możliwość wnikliwej, powolnej obserwacji mijanych ulic, obiektów, twarzy. Ułatwia odczytywać szczegóły, których nie jesteśmy w stanie uchwycić będąc w ciągłym biegu.
gdzieś tam na zewnątrz za bramą i oknem rajskich wizji istnieje życie jak odcisk pozostawiony na zmaltretowanym ciele
w kłębach pyłu i w pocie czoła czas na kojące okłady i uzdrawiające plastry to rzadkość
na drogach usłanych płatami zwiędłych róż delikatność w stawianiu kroków zdaje się służyć poszukiwaniom tylko tych, którymi można jeszcze otrzeć łzy wypełniające oczy
Krainy ogólnego chaosu fal nadawczych, hałasu, nieregularnych dźwięków, zakłóceń. Atmosfery daleko odbiegającej od przyjętego pojmowania pojęcia ładu i harmonii - tam znajduje się mój umysł. Pozbawiony kontroli nad dotychczasowym ładem, równowagą i wszechogarniającą ciszą. Co za odskocznia. Jaka przepaść miedzy dwoma światami oferującymi inspirację. Mimo ogromnych rozbieżności, posiadają wspólny element łączący dwie półkule mózgu - mnie samego.
jeszcze jeden wiersz zanim śmierć przedrze się przez zachmurzone niebo ku wyciągniętym w górę rękom i zapyta konającego poetę o parasol pozostawiony w domu na znak pokoju
Lubię słuchać śpiewu ptaków o północy, przyglądać się drzewom zielonym w zimie. W głębokim śnie udać się do pracy stojąc, wędrować po niewidzialnej krainie.
Lubię jeść kolację przy blasku poranka, ignorując cykanie zepsutego zegarka. Kładąc się do łóżka we wtorkowe południe mruczę sobie pod nosem: - żyć na przekór jest tak cudnie!
Z racji na wiek i szybkość mojego komputera poddaję się absolutnie i dosadnie w profesji buszowania po blogosferze. Zdaję sobie sprawę z szybkości technologii i rozwoju wizualnego dostępnych stron internetowych. W związku z tym, nie dziwię się również wielu blogowiczom, iż chwytając okazję próbują wcielić w życie zasadę tzw: "Odpicuj swego bloga". Jednakże w tych okolicznościach, nawet jeżeli usilnie pragnę dostać się do treści i blogów mnie interesujących; zanim te wszystkie koła zębate, style, tapety, dodatki, gadżety, fantastyczne w swoich hop-siup szablony zostaną w pełni odczytane i przetrawione przez mój XX-sto wieczny procesor, mnie zmaga sen i bierze cholera. Nic pozostaje mi więc nic innego jak spasować. Na razie nie stać mnie na super szybką maszynę. A nawet jeżeli pewnego dnia przyjdzie mi przytulić nowy sprzęt, to i tak będę zwolennikiem stawiania na treść nie na wygląd. To tak na marginesie i bez obrazy.
Są pewne rzeczy, istnieją pewne momenty, chwile, które w swojej istocie są absolutnie bezcenne, lecz z drugiej strony warte są góry złota. Dla mnie jednym z takich momentów jest wsłuchiwanie się w świst wiatru lub zapach palonego ogniska. Poranna mgła nad polami nieopodal lasu lub różnorodna kolorystyka nieba nade mną. Przeczytany wiersz, książka, twarz ukochanej osoby, poranna kawa przy kuchennym stole z matką podczas urlopu ... Są pewne rzeczy, istnieją pewne momenty, które znajdują się jeszcze ponad tym materialnym obłędem, w którym przyszło nam się taplać jak bezmyślne muchy w gównie.
Szare chmury nad moją głową, które z czasem przybrały odcień brudnej bieli. Świszczy chłodny wiatr, siąpi złośliwie deszcz. A ja czuję się jakbym podróżował na koniec świata, wlokąc się autobusami między tak wąskimi uliczkami, że nie wiadomo kto komu powinien ustąpić pierwszeństwa. Wszystko dlatego że, ubzdurałem sobie zobaczyć ruiny opactwa Lesnes Abbey leżące na przedmieściach południowo-wschodniego Londynu, którego w 1178 roku założycielem i fundatorem był Richard de Luci - szeryf hrabstwa County of Essex. Wedle pogłosek miał to być pokutny dar za udział w zabójstwie Tomasza Becketa - arcybiskupa oraz kanclerza Anglii. Sunę więc po nieznanych mi obrzeżach Londynu umilając sobie podróż kawałkiem swojskiej kiełbasy, bułką i konserwowym ogórkiem. Po pięciu godzinach błądzenia, tracąc z wolna cierpliwość, ku chwale zachmurzonych niebios dotarłem do celu. Pomijając same ruiny, poczułem się po części jak w domu, a ściślej ujmując jak w wąwozach Kazimierza Dolnego.
W celu zminimalizowania moich tików nerwowych nie chcę wspominać już o drodze powrotnej do domu. Całe szczęście, że wycieczka opatrzona była dobrym i skocznym zapleczem muzycznym. Inaczej trafiłby mnie chyba szlag. Nie wiem co mnie skusiło na ten wypad, ale trzeba przeboleć jeżeli olało się luksusy komunikacyjne jakim jest szybki pociąg, a postawiło na własne nogi i autobusy posuwające się z prędkością żółwia.