poniedziałek, 25 marca 2013

Kiedy...

Zazwyczaj, kiedy po dniu pracy wracam tymi samymi szlakami do domu, kiedy cały zakres jakże "wielkich" codziennych obowiązków zostaje spełniony i puszczony w niepamięć, kiedy już przeszedłem obok setek mijanych postaci nie patrząc im nawet w twarze i nie pozostaje mi już nic z wyjątkiem ciszy czterech ścian zagospodarowanej egzystencji, dopada mnie wówczas pustka zmieszana z tym nostalgicznym łkaniem za niezdefiniowanym...

 
PS: Piosenka, może odległa od tematu (choć jakby podłożyć pod podmiot liryczny własny rodzaj niezdefiniowania...) ale od tygodni dźwięczy mi w głowie. Ma w sobie jakiś metafizyczny smutek, wewnętrzne niespełnienie. Przynajmniej dla mnie.
 
 

sobota, 23 marca 2013

***

dom i ciepły koc
za oknem wicher i śnieg
wiosna z nas drwi

poniedziałek, 18 marca 2013

"Zdawało się jej, że poznaje… Ten sam ruch, śmiech… Maja rzuciła się naprzód. Nie! To jakiś robociarz szedł z ordynarną dziewczyną, która wyjadała mu landrynki z kieszeni od marynarki."

                                                                            Witold Gombrowicz, "Opętani", rozdział X


A pamiętasz kochanie, tę absolutną beztroskę, tę opływającą w swobodę wolność nie zainfekowaną jeszcze jarzmem odpowiedzialności. Te spacery, gdzie każdy okruch przyjemności smakował niczym wykwintny poczęstunek...?
Niechaj ten smak już dawno"rozpuszczonych" landrynek i wszelkich słodkości połechcze jeszcze od czasu do czasu nasze zaschnięte podniebienia.

piątek, 15 marca 2013

Krótka chwila rozkosznej słabości

Wzięło mnie dzisiaj na wspomnienia. Próbowałem nie poddawać się całkowicie owym uniesieniom z przeszłości w obawie utraty racjonalnej świadomości. Mam trochę obowiązków z zakresu "nie marzyciela", więc starałem się działać w miarę wyrywkowo. Choć przyznaję, nie lubię kiedy muszę zaprzeczać samemu sobie.
Nasączając podniebienie winem imbirowym, jednocześnie pieściłem skrupulatnie przy zamkniętych powiekach swoje oczy selekcją starannie dobranych obrazów.
 

Widziałem ponownie...
 

Okres dzieciństwa, zawiszackiego skautingu, gdzie podczas podchodów moje dosyć głośne wtedy tiki nerwowe w środku ciemnej i głuchej nocy, uniemożliwiły podstępne i ciche odebranie proporca wrogiej drużynie przez nasz zastęp. Skupienie i wojownicza dusza zastąpiona została dzikim i niepohamowanym śmiechem.
 

Iłżę z czasów studenckich i pracowicie zakrapiane tanim trunkiem sandomierskim "Wino-gronowym" ogniska na polach, wokół ruin starego zamku z wyprężoną jak penis do nieba basztą.
 

Czysto autsajderskie wieczory poetyckie, gdzie pitny miód zmieszany ze słodyczą recytowanych wierszy zmieniał się stopniowo w hipnotyczną orgię tańca rodem z szamańskich obrzędów.
 

Wspólne spacery przed siebie donikąd z Elizą (moją żoną), zapijane pół na pół sokiem jabłkowym z żubrówką.
 

Poranne pogadanki przy kawie w kuchni razem z matką. Dym papierosowy tak miło wdzierał się i szklił jeszcze zaspane oczy.
 

Samotność, jakże pozytywnie rozpierdalającą moje serce na kazimierskich kamieniołomach.
 

Przesączone pesymizmem, goryczą i pogardą dla państwa wyznaniowego, filozoficzne rozmowy z ojcem, w których kolejne porcje umartwiania własnych ciał i dusz dodawały nam życiowej energii w tym, jakże tępym i paradoksalnym świecie.
 

Swój zwariowany pokój. Wysprejowany i oplakatowany ponad granice zdrowego rozsądku, który niczym "hip-chata" przepuścił przez siebie więcej studentów, anarchistów i zielonoświątkowców, niż wszystkie marchwie świata, tarte ręcznie przez nasze babcie na pożywny i pozbawiony konserwantów sok :)

I niech nikt mi nikt wmawia, że nie dobrze jest wspominać, rozklejać się, ronić łzę nad tym całym relatywnym pięknem, którego doświadczyliśmy, a które nigdy już nie powróci do nas w swojej pierwotnej formie z wyjątkiem obrazów utrwalonych w naszych głowach.

piątek, 8 marca 2013

...

I AM Esper - Amber Skies Glow

Nic tylko wewnętrzne suchoty...

Tkwię w mej niemocy dalej, głębiej, intensywniej. Czuję się jak mucha, która ostatkami sił próbuje wydobyć swoje zlepione odnóża na powierzchnię, nim doszczętnie pochłoną ją pokłady ciekłego gówna. I nie zanosi się tu na lepsze. Wiosna w pełni zbliża się swoimi zamaszystymi krokami. Oznajmia nam to napięty trzask w kroczu, zarówno wiosny jak i rozochoconych samców i samic z okolic. Jednakże nie dla mnie ostatnimi czasy coraz rześkie poćwierkiwania ptaków, widok puszczania zielonych pąków drzew w parkach, sadach i ulicznych skwerach. Promienie słońca leniwie ocieplające skacowany i zapracowany pysk, spływają bez większego echa na zabłocone podłoże. Pozostawiony samemu sobie między jedną a drugą butelką wina, szukam złudnego, ba... wręcz kurewsko trywialnego pocieszenia. Onanizując do bólu swój umysł przerzucaniem na przemian zapisanych kart Ciorana i Gombrowicza, próbuję odszukać zamglony kontrast, istotę rzeczy jaka być powinna od samego początku. Trefne lekarstwo na wiosenne bolączki.
A na horyzoncie tymczasem, jak zwykle widać jeden wielki chuj...