sobota, 31 października 2015

Łanie

Najczęściej pojawiają się wczesnym rankiem. O porze gdzie dzień nie do końca potrafi się jeszcze zdefiniować. A pokryte szronem połacie traw i krzewów ledwo przebijają się przez zanikającą z wolna mgłę. Żeby je zobaczyć wystarczy tylko, że zbliżę się do okna w swoim pokoju i wyjrzę zza rąbka firanki. Chodzą parami, czasami bywa ich więcej. Nieświadome niczego, zataczają kręgi wokół dwóch dzikich jabłoni. Nadwyrężają szyje, delikatnie podskubują resztki pomarszczonych owoców wyszukując ich pośród pożółkłych liści lub delektując się nimi wprost z talerza ziemi. Ich białe kupry zwrócone tyłem do mnie wyglądają wtedy jak olbrzymie puklerze babiego lata, choć ta pora roku już minęła. Nie są tak płoche żeby czmychnąć na odgłos ujadania psów, choć widzę że w tej obojętności zachowują instynktowną czujność. Co jakiś czas sztywnieją z wyprostowaną głową nasłuchując zagrożenia by ponownie oddać się przyjemności jaką niesie za sobą poranne śniadanie. W końcu najwyraźniej syte, powoli tracą zainteresowanie obszarem swoich żerów. Ich naprężone mięśnie podkreślają piękno i niewinność kształtów. Powoli oddalając się nabierają tępa. Jakby na znak jakiejś niewidzialnej mocy, wołania lasu czmychają galopem w nieznane.

czwartek, 29 października 2015

Lipiny

Wystarczy tylko, że przejdę przez tylną furtkę swojej posesji i przeskoczę przez wąski rów melioracyjny. Tym szybkim tańcem rąk i nóg pozostawiam za sobą miasto a właściwie miasteczko z całą jego prowincjonalną drobnostkowością i dociekliwością. Jestem we wsi Lipiny. Potem jeszcze mały dystans, kilka leniwych kroków szarą asfaltówką i już jestem tam, gdzie rzeczywistość zlewa się z wyobraźnią oraz nostalgią za niezdefiniowanym.


Pejzaż łąk, pól i pastwisk rozciągający się aż po gęste połacie puszczy wydaje się nie mieć końca. Świtem skąpany we mgle, tonie samoczynnie w swojej półprzezroczystej pościeli. Powoli, stopniowo rozbudzany przez słoneczne światło, rozkwita w pełni dnia płonącym ogniem jesiennych kolorów. I właśnie ta pora, ten majestatyczny pożar żywiołów jest najlepszym czasem na spacer. Chłód i ostra woń powietrza studzą dolegliwości rutyny dnia. Każdy krok w miękki, puszysty pęk traw jest krokiem w zapomnienie. Podróżą w głąb własnych wizji, tęsknot i fantazji. Podróżą w głąb samego siebie pod czujnym wzrokiem pasących się krów, owitą zapachem gnoju, wilgotnej trawy i dymem unoszącym się z kominów pobliskich chat.


W tych momentach, ulotnych chwilach rodzi się uczucie cielesnej lekkości w której zadzierając do góry głowę widzisz jak orzeł bielik krąży po zmrożonym niebie i wypatruje swojej zdobyczy a para kruków przysłania chaos twoich myśli cieniem rozpiętości skrzydeł. Do tego dochodzi muzyka wiatru, która przy akompaniamencie tysięcy pożółkłych liści koi wnętrze, spowalnia bieg czasu i krążenie krwi w żyłach. Miota ciałem, które nie ma już powłoki ze skóry, lecz jego tkankę mięsną pokrywają jedynie suche źdźbła trawy, wyschnięte liście, opadłe igły modrzewia, grudki czarnoziemu i leśna ściółka. Mijają godziny, minuty, sekundy, cała wieczność. Tak jak każdy spacer również i ten musi dobiec końca. Już słychać leniwy stukot łańcuchów i wdzięczne marudzenie krów zabieranych przez gospodarzy do obór. Z minuty na minutę coraz bardziej czerwieniąca się łuna na niebie daje znać o powolnym odchodzeniu dnia w objęcia nadchodzącego zmierzchu. I tak jak wąż pochłaniający swój ogon, jak nietzscheański powrót do wszechrzeczy, tak i ten dzień obumrze w swoim jesienno chłodnym pięknie. I pod osłoną nocy i czuwających żywiołów odrodzi się na nowo, strącając jednocześnie z powiek świata poranną mgłę.

poniedziałek, 26 października 2015

Resztki

Nie wiem jak wy oraz wasze kubki smakowe, ale dla mnie po ponad dziesięciu latach pracy w gastronomi konsumpcja pozostałości z talerzy gości sprawia nie lada frajdę. Mogę wręcz przyznać, iż traktuje to jako proces w szeroko zakrojonej drabinie degustacji najrozmaitszych produktów. Pochłaniając pozostałości rzucone samopas na talerzach gości jestem w stanie określić nie tylko ich gust gastronomiczny, ale także zdefiniować ich osobowość na podstawię chociażby kształtu pozostawionych nadgryzień danych potraw. Dziamgnięcia świadczą o zbyt wyeksponowanym alter ego danego gatunku gości. Tu pod tym względem przeważają kobiety, o tak zwanym syndromie małej łechtaczki lub po prostu stęchłe zdziry próbujące wyżyć swoją trudną do zdefiniowania nadpobudliwość na bogu ducha winnym kelnerze. Stanowcze, aczkolwiek niedokończone kęsy to przewaga ludzi o zdeterminowanych poglądach i dość twardym nastawieniu do życia. Przeważa tu rodzaj męski przejawiający skłonności do zbyt dosadnego traktowania swojego męskiego ego. Zaczęta i niedokończona ciapkanina widniejąca na talerzu, to bez wątpienia obraz rozkapryszonej bachorowni, która przed zżarciem dania, manipulując rodzicami rodzi nie lada wyzwanie dla przyjmującego zamówienie. No i wreszcie czysty wymieciony do cna talerz. Dwojaki znak mający następujące interpretacje: Gość naprawdę ceniący sobie walory restauracyjne oraz smak serwowanej potrawy lub też tzw: "przybłęda", czyli człowiek, który wydał swój ostatni grosz by skonsumować posiłek w atmosferze ekslusiv. Zresztą zaistniała sytuacja nie pozwala mu pozostawić talerza w jakiejkolwiek innej formie. Można by przytaczać podobnych przykładów bez liku, bo różnorodność podniebienia jest tak samo szeroka i zróżnicowana jak ludzi na ziemi.
Ktoś mógłby się obruszyć i zapytać czy nie łapie mnie obrzydzenie czyniąc tak niestosowne posunięcia. Owszem zdarzają cię jakieś niepożądane "cofki". Wtedy po prostu odstawiam talerz prosto w okno zwrotu brudnych naczyń i po sprawie. Co się odwlecze to nie uciecze. Ważnym elementem następującym każdorazowo przed spożyciem pozostałości są jednak nowe sztućce. Bądź co bądź, ale podstawy BHP należy zachowywać. Tu dochodzi jeszcze kwestia pielęgnacji jamy ustnej przed niepożądanymi elementami lubiącymi zachodzić zwłaszcza między zębami widelców.
A więc smacznego!!!

czwartek, 22 października 2015

Charles Bukowski - Sens był niejasny

jesteśmy 30 lat po ślubie
powiedział.

czemu przypisuje pan swój sukces
w życiu małżeńskim? spytałem.

oboje zwijamy tubkę z pastą do zębów
równo i od samego dołu,
odparł.

nazajutrz rano
zanim umyłem zęby
zwinąłem tubkę
równo i od samego dołu.

ponieważ mieszkam sam
sens tego gestu był
niejasny

jak zwykle
zresztą.

środa, 21 października 2015

Październikowe Gody

w tej ciszy
gdzie tylko odgłos deszczu
mówi ci
że żyjesz
ściskam dłońmi skronie
i czasem
przeraża mnie
to pragnienie
wyciśnięcia mózgu
na zewnątrz
jak spermy z członka

czwartek, 15 października 2015

Gdzieś na jesiennych peryferiach Kazimierza Dolnego...


_____*_____

Nie wiąże żadnych refleksji z ostatnio przeżywanymi chwilami. Są bo są, nie ma ich to nie. Nawet tak mocno wyglądana i upragniona jesień przypomina mi jakieś nieporozumienie wydobywające się niczym nie do końca strawione gówno z kloaki świata natury. Wiatry, mrozy i inne tragifarsy nie pozwalają nawet umrzeć liściom z drzew w sposób bajecznie kolorowy. Zmarznięte pełne zieleni zwijają się z zimna w śmieszne ruloniki i gniją zamieniając się w wyschniętą rurkę. Sposób w jaki później odpadną z tego drzewa ni mnie ziębi, ni mnie grzeje. Pewnie ten stan ducha będzie się utrzymywał aż do odwołania. Możliwe, że będzie się pogarszał bo tylko patrzeć jak spadnie śnieg i biała sraka zimowej brei pokryje do końca i tak już wypłowiałe krajobrazy prowincji i okolic. Trzeba będzie ponownie zbudzić Ciorana z letniego snu, zdmuchując warstwę kurzu pod którą przysnął na półce...