W końcu udało nam się
zorganizować jednodniową wyprawę w miejsce, które od zawsze chciałem zobaczyć -
Stonehenge. Ta
megalityczna budowla mająca swój początek grubo przed naszą erą zrobiła na mnie spore wrażenie swoją potęgą, strukturą i
tajemniczością dawnego przeznaczenia.

Szkoda wprawdzie, że teren został opatrzony specjalną ścieżką prowadzącą dookoła świątyni. Nie było więc możliwości podejścia na tyle blisko, by móc poczuć odrobinę tej "kamiennej mocy". Wynikało to zapewne w trosce o zabytek i zapobieganiu
nadgorliwości ludzkiej natury, polegającej na
niemożliwości pozostania biernym w obliczu
czegokolwiek. Tu mam na myśli kontynuację sztuki ciosania i dalszego rżnięcia w kamieniu. Dzisiaj zapewne już tylko na szkodę tego miejsca.

Poza tym, biznes musi się kręcić wszędzie. Bez względu na znaczenie i istotę miejsca. Tak jak na przykład w Kazimierzu Dolnym muszę zapłacić symbolicznego zeta, by zobaczyć panoramę miasta z Góry Trzech Krzyży (bez komentarza), tak tutaj trzeba wydać całe 6.99 funta, by w turystycznym ścisku przejść się dookoła porozrzucanych kamieni, niczym owce rzucone na polny wypas.

Nie wspominając już o bardziej wyrafinowanych formach
konsumpcjonizmu i wyciągania mamony, jak cukierki toffi w kształcie elementów budowli Stonehenge lub łyżeczki do cukru zakończone według tego samego schematu.

Ta
teraźniejsza forma traktowania, niegdyś świętego przybytku, nie za bardzo chyba przypadła do gustu unoszącym się ponad kręgiem duchom druidów - strasznie bowiem wieje. Moc wichru sprawia, jakby jakieś niewidzialne siły chciały rozdmuchać na wszystkie możliwe strony całą tą turystyczną gawiedź.