sobota, 14 marca 2009

Ucieczka w serce lasu

Biegnę przed siebie, na oślep, w głuchość dziczy, która otacza moje zagubione w tym mrowiu wydeptanych ścieżek, rozwidleń, gąszczu nieprzebytego ciało. A dookoła mnie tylko cisza i las. Niezliczony, nieogarnięty, pełen władzy i potęgi. Obracający swoją wielkością mój tymczasowy majestat w totalną kruchość. Zastraszony złowrogim pomrukiem konarów spoglądających na mnie ze wszystkich stron, potykam się rozkojarzony myślą o korzenie. Które jak zaostrzone szpony wieloletnich drzew tkwiących w niemej ciszy w geście samoobrony, wyciągają swoje długie pazury ponad runo. Będące samoistną pierzyną puchu kojącą snem to przerażające mnie królestwo. Każdy upadek stanowi wtedy okazję do zaczerpnięcia tchu, wskrzeszenia w sobie ukrytych pokładów energii umożliwiających mi kontynuowanie tego szaleńczego biegu. Rozdzierając swoim opadającym ciężarem leśne podszycie, przyjmuję na siebie wyrządzoną ranę w postaci drobnych okruchów ściółki, zarodników nieokreślonych grzybni, skrawków mchu, odprysków pachnącej gleby, rozszarpanych liści paproci i połamanych łodyg skrzypów. Leżąc całkiem bezbronny i obnażony ze swojego dumnego obrazu człowieczeństwa, niczym nic nie znaczący syn miasta, czuję przy lekko zamroczonych powiekach delikatne objęcia. To subtelnie oplatające się wokół mojego zrezygnowanego ciała, koniuszki nieskazitelnych pędów świeżych liści i jeszcze całkiem zielonych w swoim pączkującym pięknie młodych szyszek. Kojące uczucie będące jak utulanie malca do snu, przeszywa mnie w sposób niewyobrażalnie przyjemny i bezpieczny dla zmysłów. Półmrok i cichy szelest, delikatny trzepot gałęzi pełnych historii i wtopionych w nie legend, niczym harmonijny taniec przy wtórze lekkiego wiatru, roztacza się nad moją już nie tak zlęknioną postacią. Wzmagające się odgłosy, które dopiero teraz zaczynam słyszeć, potęgują swoją moc. Stopniowo wyłaniając się z ukrytych zakamarków zamglonych polan, zroszonych rosą traw, przezroczystych kroplach deszczu osiadłych leniwie na pajęczych sieciach, przygasłej fosforyzacji rozkładającego się próchna, przybierają formę leśnej pieśni. Powodując jednocześnie, że pragnę z każdą wydobytą nutą zlać się w jedność z tym miejscem, zaprzestać dalszej ucieczki. Mieć wieczny udział w tej wolnej, nigdy nie kończącej się melodii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz