Przede mną okres kilkunastu magicznych dni, podczas których oddam się dobrowolnie pod władanie jesiennej aury. Zapewne nie przyniosą mi one emocjonalnej łagodności na przyszłość. Stworzą raczej nowy balast, który jak uciążliwy garb będzie ciążył na moich plecach wzbudzając łkanie do niezdefiniowanego. Ale czegóż to "
poeta" nie zrobi, by ponieść się chwili spełnienia póki jest ku temu sposobność. Z quasi-cierpieniem będę się zmagał później... .
Bo jesień stworzona jest do tego, ażeby poddawać się jej i w melancholii zakochiwać, też zamierzam ! :)
OdpowiedzUsuńjesien raczej bawi mnie swoja gama kolorow, nie zasmuca mnie. moze te stare mury cie doluja...(ostatnia notka :-))) czlowiek szczesliwy jest wszedzie szczesliwy...ale musi byc do tego jeszcze slepy... alem sie rozgadala-pozdrawiam
OdpowiedzUsuńEmocjonalna łagodność... Co Ty wymyślasz? Łagodność mnie się kojarzy z brakiem emocji, z jakimś ciumciurumcium:-D
OdpowiedzUsuńa dla mnie jesień to kolejne powroty do Mickiewicza i Słowackiego, kolejne próby pełnego zrozumienia Sylvii Plath i poranny kubek kawy przy "Cierpieniach młodego Wertera"
OdpowiedzUsuńa Twojego bloga zaczynam śledzić :)
zapraszam Cie
OdpowiedzUsuńuwielbiam jesienną melancholię..
OdpowiedzUsuńSamie to taki mój neologizm mający uśpić moje wewnętrzne obawy!
OdpowiedzUsuńDziękuję Krzysztofie za zainteresowanie :)
OdpowiedzUsuń