Poranny brzask. Znad martwo sterczących żurawi słońce leniwie pnie się do góry. W powietrzu można wyczuć unoszący się posmak kurzu i odnieść wrażenie ogólnej szarości. Jeszcze pozorna cisza, zanim ludzie jak glisty po deszczu zaczną wychodzić wszelkimi dostępnymi otworami miasta. A kolejne kilkanaście tysięcy nowo przybyłych zaleje i tak już wystarczająco zatłoczone ulice metropolii. W głowie zaczyna szumieć kołowrót. I ta realna już wizja tych jebanych igrzysk. Cały ten chaos, pseudo-sportowa komercja. Nieposkromiona chcica i szał wypchania kieszeni pieniędzmi turystów. Tłok, korki, ukrop, smród oddechów jak przepełniony kosz na śmieci, zaczyna wylewać się ze mnie w postaci kropel potu na skroniach. I nagle idąc przez Waterloo Bridge tą wczesną porą, czując się chwilowym zwycięzcą przed nadejściem tłumu, przez zaszklone wyobcowaniem oczy widzę las. Najprawdziwszy las ogarnięty nieposkromioną ciszą. Po chwili zostawiam plecak na środku chodnika i powoli zaczynam biec w jego kierunku. Mimowolnie nabieram tępa, przeskakuje przez balustradę mostu. Kontynuuję bieg dławiąc się wodą z Tamizy, która zamiast pochłonąć mnie do swojego brudnego wnętrza, wypluwa na powierzchnię jak gorzką wydzielinę, niepożądany element. Przedzieram się jak dotknięty napadem szału do przodu. Charcząc, wyciągam przed siebie ręce z jedną tylko myślą. Aby móc dotknąć, chwycić. Zerwać choćby jedną gałąź, jeden liść. Im bliżej jestem celu, tym odleglejszy wydaje mi się być ten cichy zielony raj...
Zza zaszklonych wyobcowaniem oczu widzę las. Najprawdziwszy las wyłaniający się znad horyzontu tej miejskiej dżungli. Porzucam plecak i zaczynam biec w jego kierunku. Jednak po kilku metrach, tuż przed balustradą zatrzymuję się uświadamiając sobie jednocześnie, że jestem jak Wasyl, jeden z bohaterów książki Stasiuka. I tak jak On, nie chcę popełnić samobójstwa. Tak jak On, chcę po prostu umrzeć. A to jest różnica...
Klle - Lament
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz