Szał i zachwyt tysięcy przybyłych turystów. Miliony uniesionych w spazmie dopingu gardeł i powolnie następująca cisza. Czas olimpijskich igrzysk wygasa jak ognisko znienacka zalane strumieniem wody. Ci co zdobyli złoto w chwale i uznaniu opuszczają podest sportowych zmagań. Ci ze srebrem i brązem kalkulują balans strat i zysków na przyszłość. Straganowi kupcy sumują dochody. Wielkie korporacje i sponsorzy szacują zyski, mniej straty. Uliczni sprzątacze wymiatają z chodników resztki okrzyków zachwytu z setek gardeł. Z wolna zapanowuje swojski chaos i miejski tłok. Gorączka autobusów, taksówek i metra ulega unormowaniu. Londyn ponownie powraca do rytualnej codzienności.
I nawet ja, jako tłuszczem obrośnięta jednostka, miałem swój ułamkowy udział w tej, jakże odległej o starożytnych sportowych zmagań masowej imprezie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz