Jeszcze wczoraj zrywałem jabłka do kosza z dzikich sadów tuż koło domu. Brodząc w gumowcach w pożółkłej trawie, pieściłem dłońmi gałęzie sędziwych drzew. Dzisiaj jestem w wielkim mieście oddalonym o dwieście kilometrów od mojej prowincjonalnej rzeczywistości. Popijając kawę i portera siedzę gibocząc się na niestabilnych siedzeniach jakiegoś pubu. Z głośników sączy się ckliwa gówniana muzyka a ja popatruję znad kufla na przechadzających się ludzi. Praktycznie każdy z telefonem w ręku. Jakiś ogólny pustostan umysłów, co w języku dzisiejszym oznacza nieustający postęp cywilizacyjny...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz