Wystarczy tylko, że przejdę przez tylną furtkę swojej posesji i przeskoczę przez wąski rów melioracyjny. Tym szybkim tańcem rąk i nóg pozostawiam za sobą miasto a właściwie miasteczko z całą jego prowincjonalną drobnostkowością i dociekliwością. Jestem we wsi Lipiny. Potem jeszcze mały dystans, kilka leniwych kroków szarą asfaltówką i już jestem tam, gdzie rzeczywistość zlewa się z wyobraźnią oraz nostalgią za niezdefiniowanym.
Pejzaż łąk, pól i pastwisk rozciągający się aż po gęste połacie puszczy wydaje się nie mieć końca. Świtem skąpany we mgle, tonie samoczynnie w swojej półprzezroczystej pościeli. Powoli, stopniowo rozbudzany przez słoneczne światło, rozkwita w pełni dnia płonącym ogniem jesiennych kolorów. I właśnie ta pora, ten majestatyczny pożar żywiołów jest najlepszym czasem na spacer. Chłód i ostra woń powietrza studzą dolegliwości rutyny dnia. Każdy krok w miękki, puszysty pęk traw jest krokiem w zapomnienie. Podróżą w głąb własnych wizji, tęsknot i fantazji. Podróżą w głąb samego siebie pod czujnym wzrokiem pasących się krów, owitą zapachem gnoju, wilgotnej trawy i dymem unoszącym się z kominów pobliskich chat.
W tych momentach, ulotnych chwilach rodzi się uczucie cielesnej lekkości w której zadzierając do góry głowę widzisz jak orzeł bielik krąży po zmrożonym niebie i wypatruje swojej zdobyczy a para kruków przysłania chaos twoich myśli cieniem rozpiętości skrzydeł. Do tego dochodzi muzyka wiatru, która przy akompaniamencie tysięcy pożółkłych liści koi wnętrze, spowalnia bieg czasu i krążenie krwi w żyłach. Miota ciałem, które nie ma już powłoki ze skóry, lecz jego tkankę mięsną pokrywają jedynie suche źdźbła trawy, wyschnięte liście, opadłe igły modrzewia, grudki czarnoziemu i leśna ściółka. Mijają godziny, minuty, sekundy, cała wieczność. Tak jak każdy spacer również i ten musi dobiec końca. Już słychać leniwy stukot łańcuchów i wdzięczne marudzenie krów zabieranych przez gospodarzy do obór. Z minuty na minutę coraz bardziej czerwieniąca się łuna na niebie daje znać o powolnym odchodzeniu dnia w objęcia nadchodzącego zmierzchu. I tak jak wąż pochłaniający swój ogon, jak nietzscheański powrót do wszechrzeczy, tak i ten dzień obumrze w swoim jesienno chłodnym pięknie. I pod osłoną nocy i czuwających żywiołów odrodzi się na nowo, strącając jednocześnie z powiek świata poranną mgłę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz