I znowu ogarnia mnie to błogie wrażenie, że się kurczę, maleję do środka samego siebie. Przybieram formę niezauważalną dla innych i w swojej obojętności chowam głowę w polne trawy okryte rosą. Płaszczę się i wiję na mokrej ziemi jak wąż. Chichoczę w duchu jak stado rechoczących żab. Nastawiam uszu jak zając wchłaniając w siebie śpiew derkacza i swobodny klekot bociana. Nasycony tą oniryczną atmosferą na koniec swojej metamorfozy przybieram postać pyłków kwitnących drzew. Miotany wiatrem wznoszę się nad wygasłymi kominami domostw próbując po raz wtóry zniknąć bezpowrotnie...
Marzy mi się taki stan...
OdpowiedzUsuńOn mnie tak dopada a potem mi odpuszcza...
Usuń