Tkwię w mej niemocy dalej, głębiej, intensywniej. Czuję się jak mucha, która ostatkami sił próbuje wydobyć swoje zlepione odnóża na powierzchnię, nim doszczętnie pochłoną ją pokłady ciekłego gówna. I nie zanosi się tu na lepsze. Wiosna w pełni zbliża się swoimi zamaszystymi krokami. Oznajmia nam to napięty trzask w kroczu, zarówno wiosny jak i rozochoconych samców i samic z okolic. Jednakże nie dla mnie ostatnimi czasy coraz rześkie poćwierkiwania ptaków, widok puszczania zielonych pąków drzew w parkach, sadach i ulicznych skwerach. Promienie słońca leniwie ocieplające skacowany i zapracowany pysk, spływają bez większego echa na zabłocone podłoże. Pozostawiony samemu sobie między jedną a drugą butelką wina, szukam złudnego, ba... wręcz kurewsko trywialnego pocieszenia. Onanizując do bólu swój umysł przerzucaniem na przemian zapisanych kart Ciorana i Gombrowicza, próbuję odszukać zamglony kontrast, istotę rzeczy jaka być powinna od samego początku. Trefne lekarstwo na wiosenne bolączki.
A na horyzoncie tymczasem, jak zwykle widać jeden wielki chuj...
OdpowiedzUsuńA wiesz, że ostatnia linijka bardzo dobrze pasuje też do Wrocławia?;)
Dotarło to do mnie w zeszłym tygodniu podczas lądowania. Nota bene wracałam z Londynu. Który, jak na ironię, postawił mnie do pionu;)
Może w Twoim przypadku Wrocław miałby analogiczny wpływ:)? Skoro horyzonty i tak podobne...
Dobrze, że przynajmniej nie kończy się na jednym horyzoncie... ;)
OdpowiedzUsuń